Ostatnio uderzyła mnie jedna myśl – dla dużych producentów gry stały się nieważne. Nadrabiając prywatne zaległości, rzutem na taśmę zagrałem w końcu w Saints Row III i IV – jako, że bawiłem się wyśmienicie, postanowiłem pójść za ciosem i wrócić do GTA. W zasadzie opuściłem swoją strefę komfortu, gdyż od lat siedzę głównie w grach niezależnych i RPG, przygotowany więc byłem na fantastyczną, świeżą zabawę – jak się okazało, bardzo naiwnie.
Co się stało? Otóż jak się okazało, aby zagrać w kupione niedawno GTA 4 musiałem:
- ściągnąć 16GB (dla porównania – repack zajmuje max 10-13GB)
- zarejestrować się na stronie Rockstar Social Club
- założyć konto w zamkniętym już serwisie Windows Games Live
- założyć konto w serwisie Xbox.com (a konsoli tej nigdy nie posiadałem i nie zamierzam)
- kliknąć w każdy link potwierdzający moją tożsamość
Postanowiłem zmierzyć czas całej procedury i od otrzymania pierwszego maila do ostatniego minęły dokładnie 63 minuty – tyle czasu potrzebowałem, aby przesłać moje wszystkie dane na serwery Steam, Rockstar, Microsoft i cholera wie gdzie jeszcze. Sześćdziesiąt trzy minuty wypełniania formularzy, rejestrowania się na okropnie zaprojektowanych, przestarzałych stronach po to, aby „w pełni cieszyć się rozgrywką”. Właśnie wtedy pomyślałem, że chyba wszyscy przeoczyliśmy moment, kiedy branża stała się bardzo, bardzo chora. Nie mówię tu już o wyłudzaniu danych osobowych, nie mówię o ewidentnym braku poszanowania czasu klienta – doszło do mnie, że firma tak naprawdę nie chce aby zagrał w ich grę.
Jako konsument wypełniłem swój obowiązek – w ten czy inny sposób przelałem jakąś sumę pieniędzy na ich konto. I odniosłem wrażenie, że na tym nasza przygoda mogłaby się zakończyć. Stawiając przede mną kolejne bariery w postaci rejestracji, potwierdzeń, logowań firma wysyła jednoznaczny komunikat – nie chcemy pokazać ci naszej gry. Zrobiłeś już swoje, zapłaciłeś – teraz naprawdę nie widzimy potrzeby aby kontynuować tą niezręczną znajomość – w sumie to i tak nic by z tego nie wyszło. Jeśli już musisz to włącz sobie YouTube i pooglądaj jak grają inni.
Nie wiem jak was – ale mnie ta myśl po prostu zszokowała. Tym bardziej, że wiem co się dzieje z innymi tytułami AAA i opisana przeze mnie sytuacja nie jest wyjątkowa. Producenci wymagają ciągłego połączenia z internetem, wymuszają zakładanie śmieciowych kont oraz z uporem godnym lepszej sprawy stosują uciążliwe DRMy. Nie zrozumcie mnie źle – oni chcą abyśmy wciąż kupowali, po prostu nie chcą żebyśmy grali w ich gry. Jako osobie, która gra całe swoje życie a jednocześnie pracuje w branży kreatywnej – po prostu nie mieści mi się to w głowie. Pierwszym życzeniem normalnie myślącej firmy tworzącej coś co niektórzy nazwaliby sztuką jest przecież chęć podzielenia się tym z jak największą grupą ludzi.
Naturalna potrzeba udostępnienia swojego dzieła, otrzymanie informacji zwrotnej, obserwacja reakcji publiczności – w końcu rozmowa na temat poruszany przez artystę. Tymczasem w przypadku wysokobudżetowych tytułów działa to w ten sposób, że grę sprzedają piękne zwiastuny, renderowane „niby prawdziwe” gameplaye oraz liczne obietnice. Działy marketingowe znają sztuczki działające na każdego. Znacie powiedzenie, że dobry handlowiec to ktoś taki, kto każe ci iść do diabła w taki sposób, że poczujesz podniecenie w związku ze zbliżającą się podróżą?
Gra sprzedawana jest więc jako obietnica wspaniałej zabawy – rzeczywistość jednak jest taka, że te najpopularniejsze tytuły są po prostu słabe a cała ekscytacja jest wynikiem sprytnie nakręconej społeczności gotowej uargumentować każdy idiotyczny ruch wydawcy, nawet jeśli mają przy tym robić kurtyzanę z logiki. Są to zwykle młodsi gracze, czyli ci których najczęściej słyszy się w internecie – mają oni głos i siłę przebicia a producenci wykorzystują to po prostu po mistrzowsku. Przypomnijcie sobie choćby dramat związany z Diablo 3, Assassins Creed Unity, Destiny, Batman – Arkham Knight, czy nadchodzący wielkimi krokami Star Wars – Battlefront. Każda z tych gier operowała dokładnie takimi samymi trikami – często określanymi jako zwykłe budowanie hajpu. Jednak zapewniam was, że nie tylko o to chodzi – hajp to przecież po prostu wygórowane oczekiwania. Teoretycznie nic złego, metoda znana od wielu lat. Jednak w przypadku branży tak młodej i podatnej na ciosy właśnie takie praktyki mogą nakreślić kierunek całego medium i pogrzebać ogromny potencjał tkwiący w gamingu jako takim.
Przesadzam? Być może, jednak już teraz ze dziwieniem stwierdziłem, że nie będąc nigdy specjalnie hipsterskim, undergroundowym graczem – podążając za fajną rozrywką dołączyłem do elitarnego grona „ambitnych” graczy grających w „ambitne” gry i wymagających od producentów „wyjątkowego” podejścia. Prawda jest taka, że ani producenci nie są wyjątkowi ani ja ambitny, po prostu otaczający nas świat zaczął wariować i z roku na rok pogrążać się w jeszcze większym szaleństwie.
Tak więc starajcie się przeciwdziałać tym zjawiskom jak tylko możecie, nie kupujcie DLC, nie zamawiajcie pre-orderów, nie kupujcie kota w worku. Myślcie. Krytykujcie, nie dajcie sobie wmówić głupot. A jeśli czujecie, że naprawdę „musicie” zagrać w jakiś wyjątkowo nowy, fantastyczny tytuł po prostu ściągnijcie go, zagrajcie godzinkę lub dwie i potraktujcie jako wersję demo. Potem jeśli uznacie, że twórcy wywiązali się ze swoich obietnic po prostu kupcie grę. Jeśli nie korzystacie z torrentów to w Polsce jest to legalne i nikt nie ma prawa zarzucić wam „piractwa” (a nawet jeśli, to co z tego?). Inną, całkiem legalną opcją jest skorzystanie z programu zwrotów Steam.
Osobiście tęsknię za czasami, kiedy przed każdą wielką premierą otrzymywaliśmy grywalne demo które pozwalało nam pograć w grę i zobaczyć czy jest ona w ogóle dla nas. Przy obecnych rozwiązaniach technicznych jest to łatwiejsze jak nigdy dotąd. Jednak najwyraźniej nieopłacalne – ale to już temat na zupełnie inny wpis.